Wystarczy nakreślić główny wątek fabularny, żeby od razu było wiadomo, że mamy do czynienia z prawdziwą jazdą bez trzymanki. Siostra Deckarda Shawa wchodzi w posiadanie (właściwie to wstrzykuje sobie go pod skórę) pewnego bardzo groźnego wirusa. Za wszelką cenę chce go przejąć tajemnicza organizacja pragnąca dzięki wirusowi na nowo „uporządkować” świat.
W tym celu wysyła cybernetycznie zmodyfikowanego żołnierza, którego muszą powstrzymać nienawidzący się tytułowi (super)bohaterowie. Wirus ma zabić Hattie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W tym czasie The Rock i Statham zdążą obskoczyć Rosję, Ukrainę, Londyn oraz Samoę. Robi wrażenie!
Właściwi ludzie na właściwych miejscach
Wybór Davida Leitcha na stołek reżysera okazał się być strzałem w dziesiątkę. Artysta pracował już przy dwóch bardzo dobrych filmach akcji („
John Wick” i „Atomic Blonde”) oraz jednej głupkowatej, przerysowanej do granic możliwości komedii („Deadpool 2”).
W „Hobbs i Shaw” połączył doświadczenia wyciągnięte ze swoich dotychczasowych dzieł, dzięki czemu otrzymaliśmy produkcję nasyconą widowiskowymi pojedynkami na pięści i broń białą oraz wręcz slapstickowe poczucie humoru. W kwestii żartów, filmowi bliżej było do „Johnny’ego Englisha”, niż poprzednich odsłon cyklu, co osobiście zaliczam na plus.
Wytwórnia Universal powinna wręczyć sobie nagrodę za to, że dała odpocząć ludziom od smętnego Dominica Torreto, stawiając na aktorów, których faktycznie chce się oglądać na dużym ekranie.
Można nie lubić The Rocka (tylko czemu?), ale nie wolno zarzucać mu, że nie oddaje się w pełni swojej pracy. Facet jest niesamowity pod każdym względem. A do tego ma ogromny dystans do siebie, ponieważ praktycznie co drugi żart w filmie podważa jego budowę ciała, pochodzenie czy sposób życia. Stonowany Statham był dla niego idealnym partnerem, co zresztą doskonale wykorzystano w dialogach oraz scenach akcji.
Obserwowanie tej dwójki było prawdziwą przyjemnością. Cieszy mnie fakt, że scena po napisach daje nadzieję na kontynuację przygód tych bohaterów.
Idris Elba nie miał zbyt dużo do grania, dlatego trudno go pochwalić albo zganić. Ot, typowy antagonista, który robi złe rzeczy, bo tak.
Świetnie zaprezentowała się natomiast Vanessa Kirby w roli Hattie Shaw. Za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie, automatycznie przestawałem interesować się buzującymi od testosteronu facetami. Nie tylko dlatego, że Vanessa to piękna kobieta, ale przede wszystkim z tego względu, że jej postać była pełna energii. Aktorka potrafiła zagrać silną babkę, łącząc to z seksapilem i delikatnością.
Czy warto obejrzeć film „Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaws”?
Jeżeli traktujecie kino jako zabawę, to zdecydowanie powinniście wybrać się na seans. W kategorii „rozrywka”, film sprawdza się fenomenalnie. „Hobbs i Shaw” nawet przez moment nie traci na dynamice – bez względu na to, czy przyglądamy się dwóm gadającym facetom czy pokręconym scenom, w których liczba wystrzelonych pocisków przekracza dług publiczny Polski. Twórcy zadbali o to, żeby widz nawet przez moment nie odczuł znużenia.
Nawet jeśli wydaje się, że w danym momencie nie można dodać nic ciekawego, wtedy na scenie pojawiają się nowi aktorzy, których marketingowcy sprytnie ukryli podczas promocji filmu. Świetne camea to jednak nie wszystko – produkcja jest naszpikowana najróżniejszymi popkulturowymi easter eggami. Nie ma co się zastanawiać, ten film trzeba po prostu obejrzeć.
Na koniec mała porada… W żadnym momencie nie próbujcie się zastanawiać nad związkiem przyczynowo-skutkowym poszczególnych scen. W „Hobbs i Shaw” niektóre rzeczy się po prostu dzieją i trzeba to zaakceptować. Aczkolwiek cały czas nurtuje mnie, w którym momencie The Rock w pewnej scenie zdążył założyć buty i spodnie, kiedy jeszcze chwilę temu był praktycznie rozebrany do naga. Pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi na to pytanie. Taki to właśnie jest film. Piękny!
Czytaj nasze inne recenzje:
Autor: Łukasz Morawski