Mało odkrywcze dzieło, które może mieć ogromne znaczenie dla przemysłu filmowego i całego Marvel Cinematic Universe. Poznajcie Carol Danvers, najlepszą superbohaterkę, jaka do tej pory pojawiła się w kinach.
Przed premierą „Captain Marvel” kompletnie nie interesowała mnie rzekoma ideologiczna otoczka oraz skandale, jakie wybuchły wokół tej produkcji. Jedyne co mnie kręciło, to sam film. Liczyłem na kolejne świetne dzieło od Marvela oraz na nową interesującą postać, która dołączy do panteonu kinowych superbohaterów. Dopiero, kiedy wychodziłem z seansu, zrozumiałem, jak istotna jest to produkcja, dlatego tym bardziej cieszę, że w końcu powstała. Widok dziewczynki wyskakującej z ogromnym entuzjazmem z sali kinowej w bluzie stylizowanej na kostium głównej bohaterki, kompletnie rozłożył mnie na łopatki.
Żeby jednak tego dokonać, Marvel potrzebował mocnej reprezentantki, która zarówno w filmie, jak i życiu codziennym potrafi być spoko babką. Tak, znam aferę związaną z Brie Larson i jej „nienawiścią do białych mężczyzn”, ale nawet nie będę tego komentować. Wystarczy dobrze wczytać się w jej słowa, żeby zrozumieć, że kontrowersyjna wypowiedź dotyczyła czegoś kompletnie innego. Możliwe, że aktorka użyła kilku niezbyt precyzyjnych słów, ale szybko to wyjaśniła. Osobiście, bardzo cenię Larson za jej wcześniejsze dokonania i nie mam wyłącznie na myśli świetnej oscarowej roli w „Pokoju”. Wszakże aktorka już wcześniej mocno zaznaczyła swoją pozycję, występując chociażby w ciekawym „Graczu” oraz przyjmując zabawną rolę w „21 Jump Street”. Przy okazji „Kong: Wyspa czaszki” udowodniła natomiast, że doskonale radzi sobie w blockbusterach.
Marvel nie mógł lepiej dobrać aktorki do roli Carol Danvers. Nie dosyć, że dziewczyna potrafi odnaleźć się w różnych gatunkach filmowych, to na dodatek jest naprawdę świetną aktorką oraz ma na koncie najważniejszą nagrodę związaną z kinem. Z całym szacunkiem i uwielbieniem do Gal Gadot, to właśnie Brie Larson jest obecnie najlepszą superbohaterką. Wystarczy porównać grę aktorską obu pań, żeby zobaczyć, kto jest artystką, a kto ma po prostu ładną buzię. Filmowa Captain Marvel nie musiała wypowiadać żadnych słów, żeby wiedzieć, jakie aktualnie emocje jej towarzyszą – mimika Brie była do tego w pełni wystarczająca. Nie ukrywam, że bardzo polubiłem tę postać, lecz niekoniecznie przełożyło się to na uwielbienie do samego filmu.
Marvel Cinematic Universe towarzyszy nam już ponad dziesięć lat. Przez ten czas wytwórnia wypuściła całą masę produkcji o trykociarzach, których wartość artystyczna stała na różnym poziomie. Niektóre dzieła, takie jak „Thor: Ragnarok”, „Strażnicy galaktyki” czy „Avengers: Wojna bez granic” doskonale bawiły się konwencją, próbując przełamywać utarte schematy kina superbohaterskiego. Były jednak też dzieła bardzo sztampowe, mające za zadanie wyłącznie wprowadzić jakąś ważną postać do wielkiego uniwersum. Dokładnie taka sama sytuacja zaistniała przy okazji „Captain Marvel”. Jest to film zrealizowany bez polotu, nie próbujący nawet na sekundę wykroczyć poza ustalone ramy. Bezpieczny – to określenie chyba najbardziej oddawałoby charakter tego tytułu.
Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że „Captain Marvel” jest złym filmem. Aczkolwiek nie twierdzę też, że jest to bardzo dobre dzieło, na które koniecznie musicie udać się do kina, żeby wasze życie nabrało sensu. To po prostu przeciętny film, jakich było już wiele w ciągu ostatnich lat. Całość została zrealizowana bardzo profesjonalnie i z ogromną pieczołowitością, jednakże przez cały czas odnosiłem wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałem. Standardowo, film został podzielony na trzy akty – początkowa bitka z tragicznymi konsekwencjami, luźniejszy, humorystyczny drugi rozdział oraz wrzucony na siłę bombastyczny finał, pełen wybuchów i fajerwerków. Przyznam się szczerze, że dawno kosmiczna bitwa nie była mi tak obojętna. Na szczęście środkowa część nadrobiła z nawiązką i chociażby dla niej warto udać się do kina.
Nie chcę wam niczego spoilerować, lecz muszę chociaż zwrócić uwagę na konstrukcję fabuły, gdyż ta akurat według mnie wypadała bardzo na plus. „Captain Marvel” jest do pewnego stopnia klasycznym origin story postaci, lecz twórcy podeszli do zadania trochę inaczej. Bohaterkę poznajemy już jako super wojowniczkę rasy Kree, która ma problemy ze snem. Podczas drzemek widzi dziwne wizje swojego innego życia, nie mającego nic wspólnego z tym, czym obecnie się zajmuje. Nie wchodząc w szczegóły, uważam, że taki zabieg wypadł naprawdę ciekawie i przekonująco. Dzięki odkrywaniu kolejnych fragmentów przeszłości, bohaterka nabiera coraz więcej siły i ujarzmia moc, jaka w niej drzemie.
Akcja filmu została osadzona w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, co mogło dać twórcom ogromne pole do popisu. Niestety, reżyserzy Anna Boden i Ryan Fleck trochę zmarnowali potencjał tego motywu, rzucając raptem parę odniesień do dawnych lat, nie osadzając głębiej filmu w tym atrakcyjnym dla kina okresie. Plusem jest jednak to, że dzięki temu mogliśmy zobaczyć na ekranie Samuela L. Jacksona w roli młodego Nicka Fury’ego. Aktor, jak to ma w zwyczaju, ponownie pokazał się z najlepszej strony. Przez cały czas trwania filmu miałem uśmiech na twarzy, gdy obserwowałem popis aktorski Jacksona. Czuć było, że aktor doskonale bawił się na planie zdjęciowym, dając od siebie sto procent zaangażowania. Parę razy pojawiła się także postać Phila Coulsona - co prawda raptem w kilku scenach, ale za to zabawnych i istotnych dla fabuły.
„Captain Marvel” to film, który jednych odrzuci, a innych zachwyci. Według mnie jest to jak najbardziej poprawne dzieło, trzymające się sztywno swojej konwencji. Sam film może nie należy do najbardziej odkrywczych, ale podarował światu kolejną świetną superbohaterkę, o której z pewnością jeszcze będzie głośno. Z kina wyszedłem bez większych emocji, ale z ogromną satysfakcją. Nie będzie to dzieło, o jakim będę ciągle rozmyślał, ale z pewnością do niego powrócę za jakiś czas, żeby jeszcze raz móc podziwiać Brie Larson na ekranie. Jeżeli lubicie MCU, to koniecznie powinniście zobaczyć tę produkcję - może wam spodoba się bardziej.
Autor: Łukasz Morawski