Dzieło dobrego rzemieślnika, niestety bez polotu.
Nie darzę sandboksów zbyt dużą miłością, ale do cyklu Assassin's Creed zawsze miałem słabość, głównie ze względu na poruszaną w grach tematykę i tło historyczne. Niestety, rok roczne premiery szybko doprowadziły do wyczerpania się sprawdzonej formuły. Na szczęście, Ubisoft powiedział wreszcie "basta" i dał popularnej serii dodatkowy rok wytchnienia. Assassin's Creed: Origins miał tchnąć w nią nowego ducha i dodać jej wiatru w skrzydła. Czy tak faktycznie się stało?
MEDŻAJ I ZAKON PRADAWNYCH
Akcja Assassin's Creed: Origins toczy się w Egipcie w drugiej połowie I w. p.n.e., praktycznie u progu rzymskiego podboju. Protagonistą gry jest Bayek, medżaj, czyli członek pustynnego oddziału zwiadowczego i obrońca egipskich ziem, którego syn zostaje zamordowany w trakcie szamotaniny w starożytnych ruinach. Mordercami są członkowie Zakonu Pradawnych, tajemniczej grupy, która poszukuje pradawnej wiedzy, dzięki której trzyma Faraona i Egipt w swoim żelaznym uścisku. Bayek poprzysięga zemstę i rusza tropem ludzi odpowiedzialnych za śmierć jego syna.
Liczyłem na to, że przez dwa lata Ubisoft napisze sensowny scenariusz i zatrudni porządnego projektanta zadań pobocznych, niestety, przeliczyłem się. Fabuła Assassin's Creed: Origins jest sztampowa, a misje dodatkowe zwyczajnie nudne. Standardowe zabij potężnych złych i pomóż dobrym maluczkim. Na domiar złego po macoszemu potraktowano fabularne wytłumaczenie elementów, takich jak chociażby skok wiary czy ukryte ostrze, które są przecież wizytówkami serii. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale ukryte ostrze to pradawna broń, której użyto to zabicia tyrana Kserksesa. Bayek, jak każdy Asasyn przed nim, a raczej po nim, po prostu je dostaje. Wielka szkoda, ponieważ liczyłem na to, że filary, na których opiera się bractwo skrytobójców, otrzymają bardziej rozbudowane historie i wzbogacą mitologię świata.
BEZ REWOLUCJI
Chociaż nie spodziewałem się rewolucji na miarę Resident Evil 7, po cichu liczyłem na delikatną przebudowę mechaniki rozgrywki, większe skupienie się na planowaniu zabójstw i ucieczkach, czegoś na skrzyżowaniu Hitmana z Prince of Persia. Niestety, wbrew szumnym zapowiedziom, wprowadzone zmiany to tylko i wyłącznie kosmetyka. Owszem, twórcy wprowadzili do gry sporo elementów charakterystycznych dla gier role-playing, takich jak zdobywanie punktów i poziomów doświadczenia, rozwijanie różnych zdolności czy kolekcjonowanie coraz lepszego wyposażenia, ale po dwóch latach, kiedy szczegóły na temat poprzedniej części zatarły się w mojej pamięci, nie czułem się tak, jakbym grał w nową grę. Ot stary, dobry Assassin's Creed. Dla wielu z was pewnie nie będzie to wada, ale po dziewięciu odsłonach głównego cyklu mam prawo czuć się po prostu zmęczony.
Doskwierał mi też brak elementów, takich jak możliwość krycia się w tłumie czy rzucanie kłód pod nogi – dosłownie i w przenośni – przeciwnikom, którzy rozpoczęli za mną pościg po udanym zabójstwie. Temat sklepu przemilczę, bo po pierwsze ta karygodna praktyka stała się już normą, a po drugie zakupy nie są nam do życia niezbędne. Jeszcze przed premierą podśmiewano się z orła-drona, ale przyznam szczerze, że mnie on nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie – miło było popatrzeć na Starożytny Egipt z lotu ptaka. Mam też mieszane uczucia względem zastąpienia mapy kompasem, który niezbyt lubię, ale to raczej kwestia gustu, a nie faktycznej przewagi jednego rozwiązania nad drugim.
Zdaję sobie sprawę z tego, że na razie odmalowałem wam Assassin's Creed: Origins w czarnych barwach, ale wcale nie jest tak źle – to po prostu zrzędzenie zagorzałego fana. Nie sądziłem, że coś zachwyci mnie bardziej od Londynu w dobie rewolucji przemysłowej, ale Starożytny Egipt ostatnich Faraonów sprawił, że dosłownie zbierałem szczękę z podłogi. Surowe pustynie, tętniące życiem zielone oazy, małe wioski i monumentalne miasta wywarły na mnie ogromne wrażenie. Na dodatek cały ten wielki otwarty świat tętni życiem i mam tu na myśli nie tylko ludzi z wiosek i miast, ale także faunę i florę – w pobliżu wody roi się od aligatorów, hipopotamów i ptactwa wodnego, wzrok przyciąga też złote zboże na polach i kolorowe kwiaty w miastach. Jako archeolog z wykształcenia, byłem wniebowzięty – w końcu jak często można przyjrzeć się z tak bliska dawno wymarłej cywilizacji? Chyba tylko Pompeje wywarły na mnie tak silne wrażenie.
DWA LATA TO ZA MAŁO
Assassin's Creed: Origins to solidna produkcja, która gdyby była pierwszą, drugą, a nawet trzecią odsłoną cyklu, zasługiwałaby na ocenę 8 lub 9. Niestety, po "dziesiątce" spodziewałem się znacznie więcej. Zmiany, które wprowadzili twórcy, przechyliły produkcję trochę na stronę gier role-playing, ale to nadal stary, dobry Assassin's Creed. Jeżeli graliście w poprzednie części, od razu poczujecie się jak w domu. Ja czułem się bardziej jak w pracy, do której już dawno wkradła się monotonia i jestem nią po prostu zmęczony. Zawiodłem się też na fabule, ponieważ liczyłem na położenie większego nacisku na kluczowe dla serii detale, ale ogólnie prezentuje ona podobny poziom do poprzednich części. Czy warto zatem zanurzyć się w świecie Assassin's Creed: Origins? Chociaż od czasu do czasu zdarzało mi się ziewać z nudów, bawiłem się całkiem nieźle i myślę, że wy też będziecie, oczywiście pod warunkiem, że formuła serii jeszcze się wam nie przejadła. Mnie najwyraźniej tak.
PLUSY:
+ Starożytny Egipt
+ warstwa audiowizualna
+ wielki, otwarty świat
+ kilka nowych mechanik
MINUSY:
- nudna fabuła
- jeszcze nudniejsze zadania poboczna
- powtórka z rozrywki
Grę do testów dostarczyła firma Ubisoft, za co serdecznie dziękujemy!
Autor: Dawid Sych