Data modyfikacji:

Hellboy – recenzja filmu

Po ponad jedenastu latach przerwy, Hellboy powrócił do kin. Nie jest to jednak kolejna odsłona serii stworzonej przez Guillermo del Toro, tylko całkowicie nowe rozdanie. Czy wizja Neila Marshalla miała szansę na sukces? Tego dowiecie się z dalszej części tekstu.

Zdecydowanie największym problemem nowego „Hellboya” są dwie wcześniejsze adaptacje. Trudno jest oglądać film bez przypominania sobie najlepszych elementów poprzedniczek. Przede wszystkim, ciężki orzech do zgryzienia miał David Harbour (znany ze „Stranger Things”), który musiał zastąpić świetnego w swojej roli Rona Perlmana. Po seansie mogę tylko napisać, że obie kreacje stoją na bardzo wysokim poziomie. Jestem nawet w stanie stwierdzić, że bardziej kupiło mnie nowe spojrzenie na czerwonego demona.

HELLBOY NA JAKIEGO (NIE)CZEKAŁEM

Żałuję tylko, że scenariusz był na tyle chaotyczny, że twórcom nie udało się w pełni wykorzystać potencjału głównego bohatera. Nigdy nie interesowałem się zbytnio komiksowym oryginałem, więc nie wiem, czy postać została przeniesiona zgodnie z wizją Mike’a Mignoli. Oceniam więc wyłącznie to, co zobaczyłem na ekranie i czuję się usatysfakcjonowany. Hellboy jest pyskaty, zadziorny i mocno zdystansowany do tego co robi. Przypominał mi pod wieloma względami Dantego z serii Devil May Cry, który parał się podobnym zajęciem.

O postaciach pobocznych raczej nie mam za bardzo co pisać, gdyż ich wystąpienia zostały ograniczone do absolutnego minimum. Szkoda tylko Iana McShane’a („John Wick”, „Deadwood”), który nie mógł wykorzystać swojego aktorskiego kunsztu. Natomiast o Milli Jovovich („Resident Evil”, „Piąty element”) wspomnę tylko, że była na tyle złym złym charakterem, że nawet nie wiedziałem, o co do końca tak naprawdę jej chodziło. Ot, typowa zła czarownica robiąca pokręcone rzeczy, żeby protagonista miał coś do roboty.

POMIESZANE Z POPLĄTANYM – CZY „HELLBOY” MA SENS?

Film sprawia wrażenie jakby był posklejany z wielu nie do końca pasujących do siebie fragmentów. Podczas seansu czułem się, jakbym oglądał wiekopomne dzieła Patryka Vegi, które zaraz zostaną przerobione na serial, gdzie twórca uzupełni brakujące sceny. „Hellboy” jest chaotyczny i często niezrozumiały, ale mimo to dostarczył mi sporo frajdy. Brakowało mi w kinie tak bezkompromisowej, brutalnej i obleśnej produkcji. Żałuję tylko, że są to praktycznie jedyne dobre elementy filmu.

Jako wielki miłośnik pulpowych gore horrorów czułem się usatysfakcjonowany tym, co zobaczyłem. Niektóre sceny są wręcz odrażające, a kreacje pewnych gigantów wychodzących z ziemi rozłożyły mnie na łopatki. Wyglądało to, jakby twórcy Bloodborne’a połączyli swoje pomysły z Clivem Barkerem i H.R. Gigerem. Podobała mi się też scena z Babą Yagą, a raczej jej domkiem na kurzych łapkach. W „Hellboyu” czuć było miłość Neila Marshalla do odrażających i krwawych scen w filmach oraz serialach. Jest to reżyser nie szczędzący widzom nieprzyjemnych obrazów. Wystarczy obejrzeć rewelacyjne „Zejście” lub  wyreżyserowany przeze niego odcinek „Hannibala”.

CZY WARTO OBEJRZEĆ HELLBOYA?

„Hellboy” to doskonały przykład śmieciowego horroru fantasy. Jeżeli nie będziecie w stanie zaakceptować nijakości scenariusza, niezbyt dobrze przemyślanego montażu i słabo wykreowanych postaci, to nawet nie macie co wybierać się na seans. Jest to film stworzony dla miłośników krwawej jatki, której obecnie trochę brakuje w mainstreamowym kinie.

Nie będzie to produkcja do jakiej będę powracał w najbliższych latach, lecz nic mi nie odbierze tego, że za pierwszym razem bawiłem się naprawdę nieźle. Końcówka sugeruje, że powstanie druga część, ale patrząc po recenzjach i pewnie słabym box office (chociaż może się zaskoczę), wątpię, żeby kontynuowano tę serię. I dobrze, ponieważ „Hellboy” to jednostrzałowiec. Za drugim razem byłby pewnie niestrawny, więc lepiej nie przeginać struny.

Autor: Łukasz Morawski