Film "Avengers: Wojna bez granic" okazał się być kamieniem milowym dla kina superbohaterskiego. Świat nie widział wcześniej blockbustera z tak wielkim rozmachem i tyloma interesującymi superbohaterami zebranymi w jednym filmie. Mogłoby się wydawać, że bracia Russo nie będą w stanie przeskoczyć poprzeczki, którą sami zawiesili tak wysoko. Ich najnowsze dzieło udowodniło jednak, że Fabryka Marzeń ma nam jeszcze wiele do zaoferowania. Przeczytajcie naszą recenzję Avengers: Koniec gry.
Kiedy w 2008 roku do kin zawitała pierwsza odsłona „Iron-Mana” jakoś szczególnie nie byłem zainteresowany tym tytułem. Trudno mi stwierdzić dlaczego, ponieważ od dziecka kochałem komiksy. Miałem tak właściwie z całą pierwszą fazą Marvel Cinematic Universe. Uważam, że „Incredible Hulk” to naprawdę fatalna produkcja, tak samo jak druga część przygód Tony’ego Starka. „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie” był całkiem przyjemnym filmem akcji, natomiast „Thor” to jedynie poprawnie zrealizowane fantasy. Dopiero kiedy zadebiutowali „Avengers” uświadomiłem sobie, że uwielbiam tę serię.
Podsumowanie pierwszej fazy było niezwykle widowiskowe jak na tamte czasy, a do tego po raz pierwszy w historii kina widzowie mogli się poczuć, że biorą udział w czymś większym. Czymś, co dopiero nabiera wiatru w żagle. Tak się oczywiście stało, czego efektem była znacznie lepsza druga faza MCU. A potem wkroczyliśmy w etap trzeci, który dodatkowo dołożył do pieca. Disney i Marvel byli już tak pewni siebie, że nie bali się eksperymentować, zarówno pod względem estetyki („Thor: Ragnarok”), jak i solowych filmów z nowymi superbohaterami („Czarna Pantera”).
W tym momencie dochodzimy do premiery „Avengers: Wojna bez granic”. Filmu, który absolutnie uwielbiam, a każdy kolejny seans (było ich… kilka) dostarcza mi jeszcze więcej frajdy. Jak pisałem we wstępie, bracia Russo przerośli moje najśmielsze oczekiwania. Spodziewałem się dobrze zrealizowanej produkcji, a otrzymałem perfekcyjnie przygotowane dzieło, które nie wstydzi się swojego komiksowego rodowodu.
Z pewnością zauważyliście już, że trochę próbuję unikać tematu „Avengers: Koniec gry”, choć właśnie temu filmowi poświęcony jest tekst. Wynika to z tego, że naprawdę nie chcę nikomu zepsuć zabawy, ponieważ byłoby to świństwem dla osób, które są w temacie od samego początku. Tytuł najnowszego dzieło Marvela w pełni odzwierciedla to z czym mamy do czynienia. Jedno mogę zdradzić – jest to kulminacja wszystkiego, co dotychczas było nam dane oglądać w MCU. Twórcy poskładali do kupy najważniejsze wątki, nie zostawiając miejsca na niedopowiedzenia. Finał „Wojny bez granic” zostawił widzów z pustką, z wielkim znakiem zapytania pulsującym na czerwono przez cały rok.
Znak zapytania w końcu zamienił się w potężny wykrzyknik, który wbrew pozorom wcale nie wrzeszczy do nas z ekranu. Przez większą część filmu jest spokojnie. Akcja w dosyć wolnym tempie posuwa się do przodu, ale nie oznacza to, że jest monotonnie. Co to to nie! Wręcz przeciwnie… Duet reżyserów już w poprzedniej części „Avengersów” pokazał, że historię o superbohaterach można przedstawić bazując w dużej mierze na dialogach pomiędzy nimi. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że w „Końcu gry” jest znacznie mniej scen akcji niż w "Wojnie bez granic". Tutaj liczą się przede wszystkim emocje i relacje pomiędzy konkretnymi postaciami. Już dawno minęły czasy, kiedy ekranowi badassi musieli się bez ustanku tłuc po głowach.
W „Avengers: Koniec gry” nie zabrakło spektakularnej bitwy, na którą po cichu liczyłem. Oczywiście nie mogę zdradzić jej przebiegu, ale napiszę tylko, że końcowe sekwencje są prawdziwym złotem. To właśnie dla takich scen jestem geekiem i mam ochotę wykrzyczeć swoją miłość do komiksowych superbohaterów. Od nadmiaru emocji autentycznie zakręciły mi się łzy w oczach. Nie z powodów konsekwencji starcia, tylko ze względu na piękno potyczki. Na te wszystkie spojrzenia, wyciągnięcia do siebie dłoni czy powstania z kolan.
Producent Kevin Feige i bracia Russo, którzy zasiedli na stołku reżyserskim, zarzekali się podczas kampanii promocyjnej, że zwiastuny praktycznie nic nie zdradzają. Po seansie mogę potwierdzić, że w istocie tak było. Tzn. ze dwa (może trzy razy) domyśliłem się co będzie dalej, ponieważ wskazówkę znalazłem wcześniej w jednym z trailerów. Mimo to, uważam, że osoby odpowiedzialne za marketing dokonały prawdziwego cudu. Aczkolwiek trzeba pamiętać też, iż po „Wojnie bez granic” mieli bardzo ułatwione zadanie.
Zaskoczony jestem natomiast tym, że do scenariusza wdarło się kilka głupotek, które zepsuło parę scen. Niektóre decyzje bohaterów były najzwyczajniej w świecie niezbyt bystre, albo rozwiązania problemów pojawiały się znikąd. Ot, bohaterowie potrzebują czegoś, więc deus ex machina ratuje sytuację. W pewnym momencie odniosłem także wrażenie, że opowieść jest trochę zbyt chaotyczna. Jakby twórcy chcieli wyjaśnić kilka kwestii w ciągu paru krótkich ujęć. Z tego właśnie względu czuję lekki niedosyt drugim aktem filmu. Dlatego też na tę chwilę w moim prywatnym rankingu, to właśnie „Wojna bez granic” wygrywa z najnowszym reprezentantem MCU.
Pomimo kilku wpadek scenariuszowych, uważam, że „Avengers: Koniec gry” to rewelacyjny film, który doskonale zamknął trwającą od ponad dziesięciu lat historię. Nawet jeśli produkcja miała kilka gorszych scen, to i tak odrobiła to z nawiązką w finale. Już dawno nie zdarzyło mi się, żeby ludzie podczas seansu klaskali lub zanosili się od płaczu. Ten film dostarcza emocji, tak mocnych, że pisząc to zdanie czuję gulę w gardle. Skończyła się pewna epoka.
Autor: Łukasz Morawski