Twórcy serii Mass Effect postawili na nową markę science-fiction. Czy efekt końcowy jest zadowalający? Przekonajmy się.
Dawniej byłem wielkim fanem BioWare, ale w ostatnich latach jakoś moje zainteresowanie ich produkcjami odrobinę zmalało. Do tego stopnia, że nie udało mi się jeszcze w pełni ograć Dragon Age: Inkwizycja oraz Mass Effect: Andmeda. Sytuacja kultowego już studia nie wygląda obecnie zbyt dobrze, dlatego można Anthem traktować jako ostatnią deskę ratunku. Wszakże, Electronic Arts udowodniło już wielokrotnie, że nie ma problemów z rozwiązaniem umowy z doświadczoną ekipą, która na rynku gier istniała wiele lat. Takie chwytanie się brzytwy często nie wychodzi zbyt dobrze, dlatego do Anthem podchodziłem ze sporą rezerwą. Po spędzeniu ponad tygodnia z grą stwierdzam jednak, że jestem całkiem zadowolony z efektu końcowego. Przed producentem jeszcze sporo pracy, ale to, co zobaczyłem przypadło mi do gustu. Naturalnie, nie obyło się bez żadnych „ale”…
Na starcie chciałbym od razu zaznaczyć, że BioWare zasługuje na ogromnego plusa, że spróbowało swoich sił z całkowicie nową markę i z gameplayem kładącym nacisk na inne elementy niż w cyklu Mass Effect. Anthem nie stoi przede wszystkim fabułą. Jasne, ta również ma tu znaczenie, lecz zdecydowanie służy wyłącznie za dodatek do całej reszty. Jeśli natomiast miałbym porównać gameplay do innej gry, to bez zastanowienia wymieniłbym Destiny 2. Główne założenia rozgrywki wyglądają niemalże podobnie, tyle, że tutaj obserwujemy poczynania bohatera zza jego pleców, a nie w trybie FPP. Może to być więc wskazówka dla osób zarywających nocki przy dziele Bungie – jeżeli dobrze bawiliście się jako Strażnicy Światła, to w Anthem również się zakochacie.
Historia przedstawiona w Anthem w początkowej fazie przygody nieszczególnie mnie interesowała, ale im dłużej grałem, tym coraz bardziej zaczynałem doceniać rozbudowane uniwersum gry. Akcja została osadzona na odległej planecie, którą bogowie porzucili w trakcie tworzenia, zostawiając na niej całą masę syfu. Do procesu kreacji posłużył im tytułowy „hymn”, tajemnicza moc posiadająca niesamowite właściwości. Jak nie trudno się domyślić, ludzie próbują zrozumieć działanie „hymnu stworzenia”, a żeby tego dokonać, muszą odkryć sekrety starej cywilizacji, która potrafiła gromadzić tę energię. W tym celu powstała grupa Freelancerów, czyli odważnych wojaków, przywdziewających super zaawansowane technologicznie zbroje, tzw. Javeliny. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, poza granicami Fortu Tarsis (jedyna osada ludzkości na planecie) czyhają na nich rozmaite bestie, tytani, banici oraz militarna organizacja Dominion sterowana przez typa znanego jako Monitor.
Tak jak pisałem wcześniej, pomimo ciekawego pomysłu wyjściowego, jakoś nie bardzo mogłem wczuć się w fabułę. Po pewnym czasie rozmowy głównego bohatera (lub bohaterki) z napotkanymi w Forcie Tarsis osobami zaczynały mieć jednak coraz więcej sensu, a wewnętrzne dramaty oraz przemyślenia NPC-ów stawały się ciekawsze. Ogromnym atutem gry jest również doskonałe rozpisanie historii świata. Co i rusz znajdujemy jakieś zapiski czy odkrywamy nowe miejsce, których przeszłość została przedstawiona za pomocą krótkich (choć nie zawsze) notek. Widać, że nad settingiem pracowało doświadczone studio, mające na swoim koncie całą masę świetnych opowieści. Tutaj Blizzard był delikatnie ograniczany przez formę, ale zdecydowanie wyszedł z sytuacji obronną rękę. Pod względem fabuły, Anthem bije Destiny 2 na głowę.
Przed przystąpieniem do rozgrywki musimy zdecydować, czy chcemy grać mężczyzną czy kobietą. Jest to o tyle istotne, że protagonista posiada własny charakter oraz głos, dzięki czemu jest prawdziwą postacią z krwi i kości. Oprócz płci, trzeba również zdecydować z jakiego Javelina na początek chcemy korzystać. Do wyboru są cztery opcje – Łowca, Sztorm, Kolos oraz Śmigacz. Nie obawiajcie się, ponieważ decyzja nie jest wiążąca. W późniejszej fazie gry, wraz z awansowaniem na wyższe poziomy, będzie można odblokować kolejne wersje zbroi. Koniec końców, do ukończenia głównego wątku fabularnego wszystkie Javeliny powinny znajdować się w waszej kuźni. Polecam przetestować wszystkie warianty, bo w ten sposób znacząco urozmaicicie sobie rozgrywkę. Każda ze zbroi posiada własne, unikatowe zdolności, które znacząco wpływają na przebieg starć.
Osobiście, najlepiej bawiłem się jako Sztorm, korzystając z mocy żywiołów. Po odblokowaniu nowych zdolności, mój wojak był prawdziwym niszczycielem, miotającym kulami ognia, zamrażającym przeciwników i strzelającym piorunami. Nie dosyć, że jego styl walki jest skuteczny, to przy tym bardzo widowiskowy. Z kolei Kolos to najbardziej ociężały Javelin, który swoje powolne ruchy nadrabia ogromną wytrzymałością i potężnymi atakami. Śmigacz, jak sugeruje nazwa, stawia na szybkość i bezpośrednią konfrontację z oponentem. Łatwo go zabić, ale trudno trafić. Ostatnia ze zbroi, czyli Łowca, to najbardziej neutralna klasa, łącząca w sobie cechy reszty klas.
Anthem można przechodzić w pojedynkę, jednakże najwięcej frajdy zapewnia granie w kooperacji z trzema innymi użytkownikami. Dopiero wtedy produkcja rozwija swoje skrzydła, a widowiskowość pojedynków zyskuje na sile. Naturalnie, najwięcej przyjemności zapewnia wspólne katowanie ze znajomymi, aczkolwiek ja grałem wyłącznie z randomami i w żadnym stopniu nie odebrało mi to przyjemności z gry. Cele zadań są na tyle proste i mało różnorodne, że każdy doskonale wiedział co ma robić, więc komunikacja nie była szczególnie potrzebna. Plusem grania w co-opie jest też to, że szybciej zdobywamy doświadczenie oraz zgarniamy więcej lootu, ponieważ każdy zebrany przedmiot przez naszych towarzyszy, trafia również do naszej sakiewki.
Tak sobie chwalę ten tytuł, ale nie wszystko wygląda idealnie. Przede wszystkim, największy zarzut mam do niekończących się ekranów ładowania. Te pojawiają się dosłownie wszędzie, przez co wybijają trochę z rozgrywki. Fort Tarsis to fantastyczne miejsce, pełne ciekawych ludzi, ale za każdym razem jak miałem tam wrócić, to skręcało mnie w środku, bo wiedziałem, że będzie wiązało się to z oglądaniem statycznych plansz i śledzeniem pasku wczytywania. W Anthem nawet żeby zmienić broń w kuźni, należy przejść do specjalnego ekranu poprzedzonego loadingiem. Bardzo brakuje opcji dostosowywania oręża w dowolnym momencie, jak to miało miejsce chociażby w Destiny 2 i… praktycznie każdej innej grze.
Na ten moment rozczarowują również misje, które w dużej mierze polegają na robieniu w kółko tych samych czynności. Zazwyczaj musimy wybić wszystkich przeciwników, znaleźć jakieś przedmioty lub ochraniać anteny czy inne ciaciarajstwa. Oczywiście, nie zmniejszyło to w żadnym stopniu przyjemności z robienia rozwałki, jednakże liczyłem, że zadania będą chociaż trochę bardziej zróżnicowane. Ogromną nadzieję pokładam w zapowiadanych aktualizacjach, które mają wprowadzić całą masę dodatkowej zawartości. Można więc śmiało stwierdzić, że produkcja będzie faktycznie rozbudowana dopiero po kilku miesiącach.
Anthem to naprawdę udana produkcja, która potrzebuje jeszcze doszlifowania. Wersja, jaką testowałem nie była wolna od głupich wad, ale większość świadomie pominąłem, ponieważ twórcy zapowiadają przeogromny patch dostępny w dniu oficjalnej premiery. Jeśli naprawi dotychczasowe wady (ekrany wczytywania będą krótsze), to spoko, jeśli nie, to wtedy myślę, że powrócę do tego tematu. Tymczasem, wydaje mi się, że Bioware można dać kredyt zaufania. Studio podjęło odważny krok, ryzykując swoje życie tworząc nowe IP, ale coś czuję w kościach, że im się to opłaci. Na razie Anthem może być trochę hejtowane, lecz wszystko wskazuje na to, że z biegiem czasu sytuacja gry ulegnie poprawie i wtedy będzie prawdziwym łakomym kąskiem dla wielbicieli tego typu produkcji.
Grę do testów dostarczyła firma Electronic Arts Polska, za co serdecznie dziękuję.
Autor: Łukasz Morawski