Data modyfikacji:

(Trudna) miłość w grach wideo. Jak producenci radzą sobie z tematem?

Happy Endy to przeżytek.

Miłość to piękne uczucie, definiujące życie większości ludzi na świecie. Jedni jej doświadczają, inni nie, ale każdy mimowolnie dąży do tego, żeby ktoś w końcu obdarował go miłością. Motyw ten jest nieodzownym elementem popkultury, dlatego nie mogło go zabraknąć również w grach wideo. Choć te zazwyczaj poruszają inne tematy, to jednak w wielu produkcjach znalazło się miejsce na wielkie uniesienia, które niekiedy były motywami przewodnimi niektórych tytułów. W niniejszym zestawieniu przybliżę kilka gier z mocno zarysowanym wątkiem sercowym, nawet jeśli nie grał on w danym tytule pierwszych skrzypiec. Ostrzegam (lub uspokajam, w zależności od Waszego podejścia) natomiast, że nie będzie to cukierkowy tekst, ponieważ część przytoczonych przeze mnie przykładów nie należy do najprzyjemniejszych. Tekst zawiera liczne spoilery!

Zanim przejdę do mocniejszych tytułów, chciałbym chwilę uwagi poświęcić serii Uncharted. Wątek miłosny pomiędzy głównym bohaterem Nathanem Drake'em, a Eleną Fisher został w dużej mierze potraktowany jak w wielkiej hollywoodzkiej produkcji. On - awanturnik z lekką nutą szaleństwa, ona - zaangażowana reporterka, początkowo nie zdająca sobie sprawy z niebezpieczeństw.

W przeciwieństwie do typowych kinowych blockbusterów, losy tej dwójki są jeszcze bardziej poplątane niż zwykle, gdyż zostały rozłożone aż na cztery części, gdzie dopiero w tej ostatniej widzimy ich w pełni szczęśliwych. Twórcy gry wyszli z założenia, że najlepszym rozwiązaniem na przedstawienie relacji pomiędzy nimi będzie zastosowanie zasady "kto się czubi, ten się lubi", co w tym przypadku zadziałało perfekcyjnie. Bez przerwy jesteśmy świadkami prztyczków w nos i kąśliwych uwag, ale czuć, że są one tylko fasadą, próbującą zasłonić ich prawdziwe myśli. Wątek miłości przez całą serię nie był zbytnio nachalny, ale był nieodzownym elementem przygód Drake'a.

W pierwszych dwóch odsłonach ich uczucia były zaledwie zarysowywane, a dopiero w "trójce" poświęcono im znacznie więcej uwagi. Świadczyć może o tym chociażby scena zamykająca, przedstawiająca zaręczyny Nathana i Eleny. Początek czwartej części to z kolei rozwinięcie ich historii miłosnej, poprzez zaprezentowanie problemów trapiących wiele małżeństw. Nie obyło się więc bez sporów i nieprzyjemności, dzięki czemu Naughty Dog uniknęło banałów oraz nieustannego migdalenia pomiędzy bohaterami.

 

Fabuła serii Metal Gear Solid to jeden wielki, rozciągnięty makaron, dlatego spróbuję w miarę sensownie spiąć w kilka zdań historię Naked Snake'a oraz The Boss. Znajomość tej dwójki rozpoczęła się pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to piętnastoletni Johny dołącza do zespołu The Boss, która postanawia wziąć go pod swoje skrzydła. Następne kilka lat spędzają na wspólnych treningach, gdzie opracowują technikę walki zwaną Close Quaters Combat.

W 1959 roku kobieta zostaje wysłana na tajną misję, zrywając na bardzo długi czas kontakt ze swoim podopiecznym. Ich losy splatają się ponownie w 1964 roku, kiedy to dorosły Naked Snake zostaje wysłany na misję Virtuous, polegająca na odbiciu Nikolaia Sokolova, radzieckiego specjalisty od rakiet. Zadanie idzie po myśli bohatera, do czasu gdy spotyka swoją "miłość" - The Boss niestety nie podziela entuzjazmu Johny'ego, brutalnie łamiąc mu rękę. Po jakimś czasie wychodzi na jaw, że mentorka przeszła na stronę wroga, po tym jak potraktowało ją CIA.

Wyleczony Snake powraca do Rosji, gdzie jest świadkiem wielu dziwnych sytuacji, o których nie ma sensu teraz pisać. Najważniejsza była końcówka gry, gdzie bohater spotyka swoją mentorkę i staje z nią do morderczej walki, zwieńczonej jej śmiercią. Zdaję sobie sprawę, że nie piszę teraz o tradycyjnej historii miłosnej, ale ta nie zawsze taka musi być. Ponadto, w żaden sposób nie zostało wyraźnie zaznaczone, jakoby pomiędzy tą dwójką zaistniało jakieś większe uczucie, niż tylko szacunek. Hideo Kojima mimo wszystko za pomocą półsłówek, gestów czy zachowań bohaterów wyraźnie zaznacza, że coś jest na rzeczy. Sam fakt, jak odejście The Boss wpłynęło na dalsze zachowanie Naked Snake'a mówi samo za siebie.

Metal Gear Solid 3 to przykład beznadziejnej miłości, nie mającej szans na powodzenie. Zapewne dziwicie się dlaczego w tym momencie nie wspominam o romansie pomiędzy Johnym, a EVĄ? Ponieważ  było to wyłącznie przelotne uczucie, zabawa w stylu Jamesa Bonda. Dzięki The Boss natomiast, byliśmy świadkami jednej z piękniejszej walk z bossem w historii branży gier wideo.

 

W miejscu Shadow of the Colossus mógłbym umieścić właściwie wszystkie dotychczasowe dzieła Fumito Uedy, nawet The Last Guardian, opowiadające o relacjach chłopca i jego "pupila". Mimo wszystko uważam, że to właśnie opisywany przeze mnie tytuł pokazał największą siłę miłości, miłości za którą można oddać życie. Produkcja opowiada o losach Wandera, docierającego na Zakazane Ziemie wraz z ukochaną. Problem w tym, że Mono nie za bardzo zdaje sobie sprawę ze swojego położenia, gdyż jest... ekhm, martwa.

Istota zwana Dormin informuje lubego, że istnieje jeszcze szansa dla jego dzierlatki. Żeby przywrócić ją do życia, musi pokonać szesnastu potężnych kolosów, ale wiąże się to z pewną konsekwencją. Z każdego ubitego przeciwnika, Ward wchłania jego mrok, co znacząco przybliża go do świata ciemności. Gdy chłopak wypełnia zadanie, wraca do Mony żeby ją wskrzesić, lecz natrafia na kolejne zagrożenie. Do Zakazanej Ziemi docierają przybysze, chcący ukarać Warda za uprawianie czarnej magii (w skrócie), co ostatecznie udaje im się zrobić. Kochanek umiera, ale wtedy wychodzi z niego demon ciemności, przejmujący jego skażoną duszę oraz ciało.

Monstrum przegania ludzi, niszczy most dzielący Zakazane Ziemie z resztą świata i znika. Następne widzimy, jak dziewczyna wraca do życia, wstając z ołtarza na którym leżała przez cały czas trwania gry. Mogłoby się wydawać, że zakończenie było pozytywne, ale to tylko pozory. W rzeczywistości Mona została praktycznie sama, z bezużytecznym, rannym koniem oraz dzieckiem demona, zrodzonym z mroku. Wander miał dobre zamiary, ale miłość przesłoniła mu rozsądek. Czasami pogodzenie się ze stratą najbliższej osoby bywa najlepszym wyjściem, a zabawa w boga zazwyczaj zwiastuje tragedię. W tym przypadku miłość wyrządziła głównym bohaterom same szkody.

 

Pisanie o Silent Hill 2 w kontekście miłości może być problemowe, zwłaszcza, że tematyka gry nijak ma się do atmosfery walentynkowej, jaką promują media i centra handlowe. Zresztą, jak już pokazały poprzednie przykłady, miłość nie zawsze idzie w parze ze szczęściem. W przypadku drugiej odsłony Silent Hill, twórcy poszli o jeszcze jeden krok do przodu. Dla wielu mogło to być uznane za przekroczenie pewnych barier, ale tak naprawdę, dzięki tej produkcji wiemy, że za pomocą gier wideo możemy przekazywać poważne treści, bez popadania w śmieszność.

Fabuła tytułu startuje w obskurnej łazience na przedmieściach Silent Hill. Główny bohater patrzy beznamiętnym wzrokiem w lustro, przygotowując się do spotkania z żoną, od której dostał list. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Mary nie zmarła trzy lata wcześniej. James postanawia wyjaśnić sprawę i dociera do tytułowego miasteczka. Na miejscu natrafia na wiele tajemniczych osób, w tym na Marię, do złudzenia przypominającą jego ukochaną. W trakcie historii dziewczyna zostaje wielokrotnie mordowana przez Piramidogłowego, będącego głównym antagonistą gry. Maria powraca jednak niczym bumerang, wywołując u Jamesa fascynację i pewne uczucia, jakimi darzył wcześniej żonę.

Wędrówka mężczyzny przez Silent Hill usłana jest cierpieniem i dziwnymi aluzjami. Nic natomiast nie może powstrzymać protagonisty przed odnalezieniem Mary, którą darzy ogromną miłością. Dopiero gdy okazuje się, że ta nie żyje z jego powodu (została zabita), zaczyna wychodzić na jaw, że wszystkie sytuacje przedstawione do tej pory były wyłącznie projekcjami jego koszmarów. Piramidogłowy i James to właściwie jedna i ta sama osoba, nie potrafiąca szczerze kochać, wykorzystując przy tym seksualnie swoje partnerki. Miłość doprowadziła bohatera do obłędu, przez co dotkliwie skrzywdził swoją żonę.

Pod koniec fabuły mamy okazję spojrzeć jej w oczy i tylko od naszych poczynań w grze, zależy jak dalej potoczą się ich losy. W jednym z zakończeń miłość kobiety pozwala na przebaczenie mężowi, pomimo wielu krzywd jakie jej wyrządził. W innych z kolei James albo popełnia samobójstwo, albo nie zmienia swojego podejścia, zabierając ze sobą Marię. Dziewczyna zdecydowanie coś do niego poczuła, co przesłania jej grzechy Jamesa. Wszystko wskazuje na to, że za jakiś czas może skończyć podobnie jak Mary.

 

Catherine to japońska produkcja, raczej niezbyt popularna na terenie Polski. Studiu Atlus udało się w zgrabny sposób połączyć przygodówkę z grą logiczno-zręcznościową, co ma również ogromne przełożenie na fabułę. Historia traktuje o trzydziestodwuletnim Vincencie, będącym od dłuższego czasu znużonym swoją pracą i dziewczyną. Mężczyzna, żeby kompletnie nie popaść w marazm, wieczory spędza w ulubionym barze, wraz z grupką znajomych. Pewnego razu Katherine zmęczona życiem na "kocią łapę", proponuje Vincentowi żeby wzięli ślub, na który on jeszcze nie jest gotowy.

Zmieszany idzie na piwo do pubu, gdzie natrafia na blond-piękność Catherine, będącą całkowitą przeciwnością jego narzeczonej. Nowo poznana dziewczyna bywa przebojowa, seksowna, zabawna, a co najważniejsze, jest wyraźnie zainteresowana Vincentem i jak łatwo się domyślić, sprawy szybko kierują bohatera w stronę łóżka. Od tamtej pory mężczyzna musi ukrywać przed Katheriną swój "romans", walczyć z nawiedzającymi go koszmarami oraz pożądaniem do Catheriny. Fabuła produkcji, gdyby wpadła w ręce amatorów, mogłaby być kolejną miłosną historyjką. Na szczęście, Atlus to profesjonaliści w tej tematyce (patrz, cykl Persona), więc perfekcyjnie poradzili sobie z zadaniem.

Catherine to zabawna (lecz często refleksyjna i przerażająca) historia o wypalonej miłości, wynikającej z niedojrzałości głównego bohatera. Vincentowi początkowo daleko do odpowiedzialnego gościa, którego takie tematy jak ślub czy ciąża doprowadzają do ataków paniki. Dopiero gdy popełnia błąd, uświadamia sobie że nudna i stateczna Katherine'a to osoba, z jaką należy dzielić życie. Dziewczyny pokroju Catherine to fajny pomysł na jeden wieczór, ale czy warto z tego powodu niszczyć swój związek? Trzeba go jednak najpierw spróbować docenić.

 

Autor: Łukasz Morawski