Nowa wersja starych Pokemonów (i pierwsza gra tego typu wydana na Nintendo Switch) to bardzo ciekawa alternatywa dla tego, do czego przyzwyczaiła nas seria.
Należę do pokolenia, które Pokemony poznawało głównie przez młodsze rodzeństwo, dorastające w czasach debiutu oryginalnego serialu animowanego. Choć udawałem, że jestem „za stary na bajkę”, chętnie łapałem cyfrowe potworki w pierwszych grach, przechodząc przez kolejne platformy i generacje. Pokemon Let’s Go Eevee było dla mnie więc nieco sentymentalnym powrotem do pierwszej generacji tej przygody, ale zawierającym znaczące zmiany.
Było też wycieczką przez znaną i tylko częściowo zmodyfikowaną fabułę Pokemon Yellow, co może trochę nudzić, jednak historia nigdy nie była największym źródłem przyjemności w polowaniu na kieszonkowe potwory. Do tego znacznie lepsza od pierwowzoru, trójwymiarowa grafika Nintendo Switch sprawia, że wszystkie urocze Squirtle, Charmandery czy tytułowa Eevee wyglądają naprawdę fantastycznie.
Pokemon Let’s Go przenosi nas do Kanto, pierwszego przedstawionego w świecie Pokemonów regionu i rzuca w przygodę dość podobną do tej, którą mogliśmy poznać dwie dekady temu, przy okazji gier Yellow, Blue czy Red. Zasadniczą różnicę stanowi dobór startowego Pokemona, który uzależniony jest od tego, którą wersję gry zakupiliśmy – dostaniemy albo specjalnego Pikachu albo Eevee. Stworzonka te zostają przyjaciółmi gracza i pozostają niezmienione przez całą historię – ani elektryczna mysz, ani brązowa kulka nie mogą ewoluować, a jeżeli chcemy zdobyć Raichu albo którąś z ewolucji Eevee musimy złapać drugi egzemplarz tego Pokemona i to właśnie jego ulepszyć.
Po tej decyzji podjętej jeszcze w sklepie zaczynamy przygodę, podczas której przemierzamy Kanto zbierając kolejne stworzonka. Obie wersje gry różnią się kilkoma dostępnymi w świecie Pokemonami – tylko w jednej z nich można złapać na przykład Oddisha – ale od strony fabularnej wszystko przebiega tak samo. Zbierając Pokemony i pokonując szefów poszczególnych gymów zdobywamy odznaki, mające otworzyć nam drogę do Ligi. W międzyczasie odwiedzamy tunel wykopany przez Digglety, statek wycieczkowy S.S. Anne i strefę Safari, w okolicy której kryje się inny ważny aspekt Pokemon Let’s GO, integracja z mobilnym Pokemon GO.
Dość promowanym przez Nintendo aspektem rozgrywki jest integracja najnowszej konsolowej gry z Pokemon GO, pozwalająca na import stworków z telefonu na Switcha, dzięki czemu nasza kolekcja może rosnąć odczuwalnie szybciej, niż w poprzednich „podstawowych” grach, a do tego możemy łatwiej zdobyć legendarne stworki i specjalne warianty, takie jak Pokemony z regionu Alola różniące się nieco od tych podstawowych.
By dokonać transferu wystarczy zajść dostatecznie daleko w grze na Nintendo Switch a potem połączyć urządzenie z telefonem przez Bluetooth. Cały proces jest stosunkowo łatwy i sprawny. Poza uzupełnianiem kolekcji przerzucenie dużej ilości tego samego rodzaju stworka do Let’s Go pozwala odblokować specjalną mini-grę, polegającą na zapędzaniu stada pokemonów w określone miejsce. Widok legionu uroczych stworzonek pędzących przez trawiaste pole to rozrywka sama w sobie (a do tego sposób, by pozbyć się nadmiaru nałapanych na spacerze, nadmiarowych stworków, nawet tych pospolitych).
Mimo starej fabuły i odtworzenia części oryginalnych elementów, przemierzanie Kanto w Let’s Go nie jest po prostu grą w remaster, bo zmieniło się bardzo dużo. Najważniejszą różnicą jest sposób łapania samych Pokemonów – nie musimy z nimi teraz walczyć, a do tego stworki widoczne są na trawiastych obszarach i w ich okolicach. Zamiast biegać w kółko licząc, że gra w końcu wylosuje nam poszukiwane zwierzątko, albo jego miniaturową, gigantyczną czy „błyszczącą” wersję, musimy się teraz po prostu dobrze rozejrzeć, by wypatrzyć pożądane stworzenie.
Fakt, że nie potrzebujemy się bić z każdym z Pokemonów znacząco przyśpiesza też polowania – samo łapanie w nowej, zręcznościowej formie jest zazwyczaj dużo szybsze niż walki i znacznie wolniej się nudzi. By zrekompensować utratę punktów doświadczenia związaną z tym, że efektywnie w Let’s Go bijemy się mniej, twórcy postanowili dawać nam punkty za każdego złapanego stworka – liczy się tu fakt, że łapiemy coś po raz pierwszy, to, jak trafimy pokeballem i to, który z kolei jest to stworek danego typu. Jeśli bardzo zależy nam na wylosowaniu idealnej wersji jednego z Pokemonów, gra wręcz nagradza nas, za łapanie całych stad, zwiększając mnożnik punktów doświadczenia. Nadmiar zwierzaków możemy, jak w Pokemon GO, przerobić na cukierki wysyłając je do Profesora Oaka, nigdy więc nie stanowi on problemu.
Sam proces łapania Pokemonów działa różnie w zależności od tego, jak korzystamy z konsoli. W trybie przenośnym musimy po prostu wycelować całym urządzeniem (machając Switchem, choć nie musimy robić tego ani zbyt zamaszyście ani gwałtownie) w stworka i rzucić kulkę. Po zadokowaniu rzucamy pokeballem przy użyciu joyconów i tu zaczynają się pewne schody – łapanie w tej wersji jest mało precyzyjne i dość szybko staje się frustrujące.
Warto zaznaczyć, że testowaliśmy wersję gry bez opcjonalnego Pokeballa+, który pozwala pobawić się w nieco bardziej „realistyczne” łapanie potworków (bo faktycznie rzucamy kontrolerem), a do tego stanowi przydatne akcesorium dla grających w Pokemon GO, jednak i bez niego całość doświadczenia z nowymi Pokemonami wydawała się całkiem kompletna.
Cukierki to tylko jedna z nowych rzeczy, które możemy robić w Pokemonach w Kanto – budując Let’s Go twórcy zaimportowali do niego sporo rozwiązań z poprzednich odsłon serii i wprowadzili parę zupełnie nowych. Naszego przyjaciela, Pikachu lub Eevee możemy teraz zabawiać, głaszcząc go lub ją na ekranie i wysłuchując radosnych pomrukiwań, jeśli drapiemy ulubione miejsca. Pomaga to stworzyć więź z wirtualnym zwierzątkiem, ale nie odgrywa tak dużego znaczenia jak zabawy z Pokemonami w głównych odsłonach serii, gdzie dbanie o stałe wysokie zadowolenie wszystkich podopiecznych potrafiło być bardzo ważne.
Dość znaczącą nowością jest też danie graczowi większej kontroli nad całą kolekcją Pokemonów. Dotychczas mogliśmy nosić ze sobą jedynie sześć stworków używanych do walki, a żeby je podmienić musieliśmy wracać do kliniki i korzystać ze specjalnej maszyny. Tutaj sprawa wygląda inaczej – postać nosi ze sobą całe pudło z Pokemonami, wybierając bezpośrednio z niego szóstkę, której chce używać. To krok w dobrym kierunku, szczególnie, że mamy do dyspozycji kilka opcji sortowania… ale gdy w pudełku zrobi się naprawdę tłoczno, przeglądanie kolekcji staje się dość niewygodne. Występujące w poprzednich grach osobne pudełka, które pozwalały na ręczne segregowanie Pokemonów wedle uznania były nieco lepsze, choć brak konieczności cofania się do kliniki i tak cieszy.
Drobną, ale też cieszącą gracza zmianą jest możliwość wypuszczenia jednego ze stworzeń, by chodziło razem z nami i towarzyszem (który zawsze siedzi nam na głowie lub ramionach). Widok biegającego dookoła gracza Pikachu jest po prostu przyjemny, ale Kangaskhan czy Onix, których sam rozmiar robi wrażenie (nie wszystkie Pokemony są tu małe!) dają prawdziwą radość.
Łatwiejsze łapanie Pokemonów, ulepszenia wizualne i zaadaptowanie wielu późniejszych rozwiązań do pierwszej części serii to szereg dobrych decyzji, składających się na bardzo dobrą grę. Choć niektóre wybory można uznać za „zgłupienie” serii, warto pamiętać, że jest to oboczna, niezależna od głównego nurtu Pokemonów produkcja (następna „główna” gra już w 2019), która bardzo trafia do osoby nie czującej potrzeby taplania się w krzakach przez długie godziny. To szybsza i ładniejsza gra, skierowana do mniej hardkorowego miłośnika kieszonkowych stworków.
Grę do testów dostarczyła firma Muve.pl, za co serdecznie dziękuję!
Autor: Artur Cnotalski