Właśnie to rozmieszczanie kart w trzech (lub czasem czterech, jeśli spełnimy odpowiedni warunek dodatkowy) kolumnach, stanowi rdzeń rozgrywki. To, gdzie położymy różnokolorowe kartoniki, ma znaczenie na więcej niż jednym froncie.
Niektóre elementy gry wymagają kolekcjonowania konkretnych kombinacji kolorów robotników, przez co cały czas próbujemy budować wymagane do zdobywania nowych kart i punktów zwycięstwa zestawy. Jednocześnie jednak liczba kart jakimi dysponujemy jest mocno ograniczona. Jedynym sposobem, by uzupełnić „rękę” i móc planować nowe akcje jest podjęcie ze stołu największego stosu kart.
W rezultacie, często orientujemy się, że starannie ułożona kombinacja żółtych i fioletowych kartoników nie może zostać na stole i i nie spełni warunków zadania, bo jednocześnie potrzebna jest nam na ręce.
To w tym właśnie aspekcie Blackout: Hong Kong błyszczy najjaśniej, zmuszając nas do intensywnego kombinowania, co zrobić dalej.
Duży poziom skomplikowania… Na papierze
Pierwszy kontakt z czekającymi w pudełku elementami może być trochę przytłaczający. Choć grę rozplanowano tak, by większość elementów dało się zrozumieć bez tekstu, wysyp ikon, cyfr i dziwnych znaczków sprawia, że trudno zorientować się, na co patrzeć.
Same plansze gracza mogą pod tym względem mocno onieśmielać, bo kolejność akcji w rundzie ustawiona jest tak, że pierwsza rzecz, jaką robimy zapisana jest na samym dole. Ma to sens w kontekście rozmieszczenia elementów na stole, ale sprawia jednocześnie, że próbując zrozumieć instrukcję możemy czuć się nieco zagubieni.