Data modyfikacji:

Kiepścizna. Recenzja Marvel vs. Capcom: Infinite

Świetny pomysł w złym wydaniu.

Na początku ubiegłego roku Capcom zaliczył wpadkę wypuszczając przedwcześnie do sprzedaży piątą odsłonę Street Fightera. W przypadku tego tytułu mówimy jednak o ważnej dla branży growej serii, która lata temu wyznaczała trendy dla swojego gatunku, dlatego porażka była tym bardziej bolesna. Co do Marvel vs. Capcom: Infinite nie miałem już takich oczekiwań, bo choć grałem w cykl od pierwszej części wydanej na PlayStation One, to jednak zawsze traktowałem go jako ciekawostkę dla miłośników komiksów Marvela. Po kilkunastu godzinach spędzonych z grą zauważyłem, że nie tylko ja miałem takie podejście do tej marki - sam Capcom prawdopodobnie stwierdził, że jest to tytuł bonusowy, którego zadaniem będzie wyłącznie zarobienie na fanach tego typu crossoverów różnych uniwersów.

HULK I RYU DWA BRATANKI

Od razu zaznaczę, że pojedynki w Infinite dają masę frajdy, jednakże cała gra to jeden wielki recykling trzeciej odsłony serii i paru motywów ze Street Fightera. Większość modeli postaci, które występowały w poprzedniej części, tutaj prezentuje się identycznie, oferując taki sam wachlarz ruchów. Jako, że nowych herosów doszło stosunkowo niewielu, łatwo się domyślić, że producent nie potrzebował zbyt wiele czasu na opracowywanie nowych ciosów czy animacji. Sam dobór bohaterów również potrafi być kontrowersyjny - ewidentnie w kilku miejscach postanowiono pójść na łatwiznę, rezygnując  z innych, ciekawszych wojowników. Najbardziej brakuje mi przedstawicieli X-Menów, ale domyślam się, że w tym przypadku sprawa wynika z zamieszania z licencjami. Nie podobało mi się też to, w jak perfidny sposób w trybie fabularnym były prezentowane postacie (np. Black Panther), które prawdopodobnie dołączą później w płatnych rozszerzeniach.

Fabuła Marvel vs. Capcom: Infinite osadzona została kilkadziesiąt dni po konwergencji dwóch światów, co przyczyniło się do tego, że ramię w ramię ze złymi siłami mogą walczyć takie postacie jak Ghost Rider i Dante z Devil May Cry. Głównym złym został Ultron łączący swoje ciało z Sigmą, tworząc... Ultrona Sigmę. Do tego wszystkiego dochodzą Kamienie Nieskończoności, które możecie chociażby kojarzyć z kinowego uniwersum Marvela. Za pomocą owych kamyczków, antagonista byłby w stanie władać wszystkimi mocami rządzącymi wszechświatem, co dałoby mu nieograniczoną moc. Dobrzy goście nie mogą na to pozwolić, więc ruszają do desperackiej walki z oprawcą, zagrażającemu wszystkim ludziom i nieludziom w każdym znanym wymiarze. Pomysł wyjściowy był całkiem nieźle przemyślany, ale niestety scenarzystom zabrakło umiejętności tworzenia lepszych dialogów lub rozpisywania bardziej przemyślanych scen. Jedyną zaletą stosunkowo częstych przerywników filmowych są sceny walki, ale i tak nie są one w stanie zamaskować miałkości i beznadziejności opowiadanej historii.

KAMIEŃ NADZIEI

Nie podoba mi się także styl graficzny, na jaki zdecydowali się twórcy w Infinite. Rozumiem, że powrót do w pełni rysowanych teł i bohaterów występujących w pierwszych odsłonach cyklu byłby obecnie mało atrakcyjny dla współczesnego gracza, ale już rozwiązanie z "trójki" pasowałoby tutaj jak ulał. Z racji tego, że Capcom postawił na "realistyczną" oprawę wizualną, wizerunki poszczególnych postaci mocno się ze sobą gryzą. W poprzedniej części cel-shadingowy filtr ujednolicał cały obraz, dzięki czemu każdy wojownik miał takie same kontury oraz identyczną fakturę tekstur. Tym razem bohaterowie z gier Capcomu zbyt mocno odróżniają się od herosów z Marvela, przez co tworzy się spory dysonans. Pomijając już te różnice w stylistyce, część postaci najzwyczajniej w świecie prezentuje się po prostu źle - wystarczy spojrzeć na dziwną twarz Thora lub małpią głowę Kapitana Ameryki.

Pomimo moich wszystkich zarzutów, w Marvel vs. Capcom: Infnite grało mi się naprawdę przyjemnie. Starcia "dwóch na dwóch" są niesłychanie dynamiczne i efektowne, głównie dlatego, że pomiędzy wojownikami możemy przełączać się w dowolnym momencie. Ma to ogromny wpływ na tworzenie wydziwnych kombosów, które mogą sięgać nawet do ponad setki wyprowadzonych ciosów jednym ciągiem. Ponadto, w trakcie starć wykorzystujemy moce Kamieni Nieskończoności, dające nam odpowiednie zdolności wynikające z ich specyfikacji - np. kamień przestrzeni tworzy wokół wroga zamkniętą klatkę, a kamień czasu pozwala szybko przeteleportować się za plecy oponenta. System walki jest w miarę prosty do opanowania (bazuje na ruchach ze Street Fightera) dla amatorów, ale przy tym oferuje masę możliwości dla bardziej wprawionych graczy. Kombinacji ruchów jest tak dużo, że zapamiętanie wszystkich (pomijam już ich opanowanie) wydaje się być niemożliwe.

KONIEC WALKI

Marvel vs. Capcom: Infinite to świetnie zrealizowana bijatyka, która ucierpiała przez lenistwo i złe decyzje developera. Kilka miesięcy temu na półki sklepowe trafiło rewelacyjne Injustice 2, udowadniające, że można jednocześnie stworzyć świetny tryb fabularny oraz intuicyjny i widowiskowy system walki. Capcom poszedł na łatwiznę, licząc na to, że nową (niezbyt dobrą) oprawą graficzną zamaskuje fakt, że jest to po prostu usprawniona, lekko zmodyfikowana "trójka". Po takim wydawcy spodziewałbym się czegoś więcej, dlatego Infinite polecam wyłącznie w przypadku sporej przeceny, ponieważ tylko wtedy zakup gry może okazać się atrakcyjny.

OCENA KOŃCOWA: 58/100

PLUSY:

+ starcia 2vs2

+ intuicyjny system walki

+ połączenie dwóch różnych światów

MINUSY:

- recykling

- beznadziejny tryb fabularny

- średnia oprawa audiowizualna

- dobór niektórych postaci

Grę do testów dostarczyła firma Cenega, za co serdecznie dziękujemy!

 

Autor: Łukasz Morawski