Kingdom Come: Deliverance doprowadziło do tego, że zmuszony zostałem, aby stanąć w obronie czeskiego rynku gier.
W sieci pojawiły się już pierwsze recenzje (u nas również) i na ich podstawie wywnioskować można, że Kingdom Come: Deliverance jednak nie dostarczyło. Wygląda na to, że gra czeskiego studia Warhorse Studios jest zwyczajnym średniakiem, którego strona techniczna po prostu leży. Mamy więc już pierwszy większy zawód tego roku. Sam spodziewałem się czegoś znacznie lepszego, gdyż bardzo często gry wyprodukowane za naszą południową granicą potrafiły zdobyć serca krytyków oraz graczy. Postanowiłem więc, że stanę trochę w obronie Czechów. Przygotowałem więc zestawienie gier, które zostały tam wyprodukowane i osiągnęły sukces. I od razu zaczynam od mocnego uderzenia.
Czy ten tytuł trzeba w ogóle komukolwiek przedstawiać? Produkcja Illusion Softworks, to prawdziwa legenda, która pokazała jak połączyć rozgrywkę z filmowym sposobem przedstawienia fabuły. Gra pojawiła się na rynku prawie 16 lat temu i okazała się być prawdziwą rewolucją dla naszej branży.
Akcja rozgrywała się w latach 30 poprzedniego wieku, a głównym bohaterem gry był Tommy Angelo. Na przestrzeni dwudziestu misji obserwowaliśmy jak ze zwykłego taksówkarza, który na początku historii znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, przeobraża się w gangstera z krwi i kości, pnącego się po szczeblach struktur włoskiej mafii. O opowieści, która przedstawiona została graczowi, można by było pisać godzinami, jednak mówiąc krótko – stoi ona na najwyższym możliwym poziomie i charakteryzuje się wyjątkową dojrzałością. I tak jak branża filmowa ma swojego Ojca Chrzestnego, tak na naszym rynku jego odpowiednikiem jest bez wątpienia Mafia. Oczywiście, produkcja Illusion Softworks nie stoi tylko fabułą, bo rozgrywka również potrafiła zaoferować coś nowego i charakterystycznego – tytuł ten pokazał jak należy zrobić liniową historię, wrzucając ją następnie w otwarty świat (w tym przypadku – w miasto Lost Heaven). Oprócz tego, gra zaoferowała naprawdę realistyczny system jazdy oraz strzelania, w którym ogromną rolę potrafił odegrać zasięg i odrzut broni. Biorąc w rękę chociażby klasycznego Thompsona z bębnowym magazynkiem, nie było mowy o celnym prowadzeniu ostrzału ciągłego. Wymiany ognia wymagały więc odpowiedniego podejścia do danego uzbrojenia. Nie wypada też zapomnieć, że Mafia zaoferowała oprawę wizualną, którą w okresie jej wejścia na rynek, śmiało można było określić mianem fotorealistycznej.
Wracając jeszcze na chwilę do modelu jazdy – siadając za kółkiem trzeba było być naprawdę ostrożnym. Jeżdżąc jak Jason Statham w Transporterze, nasza przygoda mogła się bardzo szybko skończyć, ponieważ już jedno poważniejsze zderzenie mogło doprowadzić do śmierci Tommy’ego. Nie wypada też zapomnieć, że jeżdżąc niezgodnie z przepisami, trzeba było liczyć się z reakcją policji. Co ciekawe jednak, w przeciwieństwie do innych przedstawicieli gatunku z tamtego okresu, nie wywoływało to od razu strzelaniny. Za mniejsze przewinienia można było się więc spodziewać, że policja będzie nam chciała… wręczyć mandat. Decyzją gracza jest natomiast czy taki kwitek przyjmie czy spróbuje szczęścia w ucieczce. Zasad ruchu, takich jak odpowiednia prędkość czy bezkolizyjna jazda, trzeba było po prostu przestrzegać. I bardzo mocno wpływało to na immersję.
Cała ta produkcja okazała się idealną przeciwwagą dla serii Grand Theft Auto, która prezentuje podejście z zupełnie innego bieguna – mało realistyczne, pełne czarnego humoru i satyry. Wciąż też zdaje się być produkcją, do której bez problemu można wrócić, aby wciągnąć się na nowo. Oprócz oprawy wizualnej, nic w tej grze się nie zestarzało. Najsmutniejsze jest jednak to, co stało się z serią potem – dwójka również charakteryzowała się podobnym stopniem dojrzałości, jednak nie była już tak mocnym uderzeniem i nie osiągnęła specjalnego sukcesu, natomiast część trzecia nie zaoferowała tak naprawdę nic, oprócz świetnego klimatu lat sześćdziesiątych i wyrazistego bohatera. Po dziś dzień próżno więc szukać następcy pierwszej Mafii, co jednak świadczy tylko i wyłącznie o jednym – była to po prostu rewelacyjna gra, która na stałe zapisała się w historii branży gier.
Lubicie symulatory wojskowe? W takim razie jest to tytuł dla was znany. To w końcu Operation Flashpoint: Cold War Crysis jako pierwsze wrzucało gracza na ogromne, otwarte przestrzenie, w których otrzymaliśmy możliwość popisania się swoimi zdolnościami bojowymi i dowódczymi. Za jego stworzeniem stali Czesi ze studia Bohemia Interactive i swoje dzieło wypuścili na rynek w 2001 roku.
Jakby tutaj określić ten tytuł? Najłatwiej nazwać go mianem ogromnej, militarnej piaskownicy, która wypełniona została jednak piaskiem ruchomym. Gracz otrzymywał po raz pierwszy ogromną swobodę w sposobie swojego działania i nierzadko pod swoje dowództwo dostawał niewielki oddział. Do wypełnienia była też misja, którą jednak zrealizować można było według własnego widzi mi się, samodzielnie wybierając też drogę i sposób dostania się na miejsce. W tym wszystkim jednak, Operation Flashpoint było dla gracza wyjątkowo brutalne – jeden zły ruch, źle postawiony krok i błędna kula niweczyła wszelkie działania, uśmiercając naszego żołdaka i zmuszając do rozpoczęcia całej misji od nowa. Brakowało GPS’a (akcja umieszczona została w latach 80), więc działania planować trzeba było jeszcze w okienku odprawy i opierać wszystko o „papierową” mapę. I, tak naprawdę, brak odpowiedniego zapoznania z wprowadzeniem i terenem, często kończył się w jeden sposób – koniecznością ponownego rozpoczęcia operacji. Ogromny stopień realizmu zawarty w tej produkcji zdecydowanie działał na jej korzyść, z czym jednak nie każdy się pewnie zgodzi (np. fan serii Call of Duty).
Operation Flashpoint: Cold War Crysis zaproponował również bardzo ciekawy setting. Akcja rozgrywała się, jak już wspomniałem, w latach 80, a sama gra traktowała o fikcyjnym konflikcie pomiędzy siłami NATO, a Związkiem Radzieckim. Surowy klimat idealnie pokrywał się z surowym pomysłem na rozgrywkę, a także… nieco surowym wykonaniem, bo kilka elementów, takich jak na przykład fizyka świata, zwyczajnie kulało. Wyszło jednak na to, że produkcja ta okazała się idealną propozycją dla osób zakręconych w tematyce około militarnej oraz dla sceny… modderskiej, która wzbogaciła OF o ogromną ilość nowych kampanii.
Losy serii potoczyły się dalej dosyć ciekawie. Bohemia Interactive straciła bowiem prawa do marki na rzecz Codemasters, co doprowadziło do tego, że studio stworzyło bezpośrednią konkurencję dla własnego dziecka, w postaci serii ArmA. I to właśnie ona aktualnie przejęła rolę „głównego symulatora wojennego” na rynku, jako, że Codemasters nie udźwignęło spuścizny Bohemii, przez co próżno szukać nowej odsłony Operation Flashpoint na rynku. Obecnym hegemonem jest więc ArmA, która dodatkowo za sprawą moda o nazwie DayZ, wzbogaciła rynek o… symulator apokalipsy zombie. Ale to już historia na inny artykuł.
Na rynku gier nie ma wielu gier traktujących o wojnie w Wietnamie. Szczególnie takich, które skupiają się na kampanii dla jednego gracza, bo te najgłośniejsze przecież, to te oferujące front sieciowy, czyli dodatek do Battlefielda: Bad Company 2 oraz Rising Storm 2: Vietnam. Są jednak dwa tytuły, które zaoferowały wyłącznie singla i temat ugryzły w dosyć ciekawy sposób – jedną z nich jest Shellshock Nam ’67, a drugą właśnie Vietcong. Zajmiemę się tym drugim tytułem, gdyż to właśnie on stworzony został przez czeskie studio Illusion Softworks. Tak, to dokładnie ta sama firma, która odpowiada za Mafię.
Produkcja pozwalała wcielić się w sierżanta Zielonych Beretów, Steve’a Hawkinsa. Gra stawiała przed nami szereg misji, w których obejmowaliśmy kontrolę nad skromnym oddziałem, aby wspólnie stawić czoła siłom tytułowego Wietkongu, a także… niebezpieczeństwom wietnamskiej dżungli. W produkcji pojawia się wiele elementów specyficznych dla tamtego konfliktu – przeciwnicy używają taktyk partyzanckich, tereny operacyjne najeżone są tak zwanymi „booby traps”, a znajdzie się też pełny powolnie budowanego napięcia etap, w którym samotnie udamy się do „szczurzych tuneli”, z których wietnamskie bojówki korzystały nadzwyczaj często.
Właśnie, napięcie – Vietcong znacząco odskoczył od szybkiego tempa akcji, stawiając na powolne przemierzanie się z punktu do punktu, a przy okazji wymiany ognia nie było mowy o parciu w stylu Rambo, ponieważ kończyło się to tragicznie. Czesi ponownie postawili na taktyczne i przy tym powolne przedstawienie starć, w którym trzeba było umiejętnie korzystać z osłon oraz własnego uzbrojenia. Rozgrywka została też wzbogacona o ciekawy system kooperacji z własnym oddziałem, który teraz w prostszej formie znalazł się w Call of Duty: WWII. Każdy z członków naszej jednostki specjalizował się w jednej konkretnej roli, z których trzeba było umiejętnie korzystać. Mieliśmy więc wśród swoich kamratów zwiadowcę, który był w stanie poprowadzić nas w taki sposób, aby dotrzeć do celu dostatecznie szybko i bez zahaczania o pułapki, medyka, który po prośbie był w stanie opatrzyć rany naszej postaci czy też gościa, który w dowolnej chwili mógł do nas podejść i uzupełnić naszą amunicję.
Co najważniejsze jednak, Vietcong umiał oddać klimat ówczesnego konfliktu. Ba, klimat wojny wietnamskiej wylewał się hektolitrami z ekranu, na co bez wątpienia wpływała specyficzna oprawa graficzna, a także rewelacyjna strona dźwiękowa i mowa tu zarówno o odgłosach otoczenia, które idealnie potrafiły budować napięcie oraz ścieżce dźwiękowej, w której za motyw przewodni wybrano cover „Hey Joe” w wykonaniu Deep Purple. Nawet główny bohater na swojej głowie, zamiast hełmu, nosi charakterystyczną dla ówczesnych żołnierzy Wujka Sama, bandamę.
Co ciekawe, mimo wszystkich tych moich zachwytów, gra nie zdobyła ogromnej popularności. Tak naprawdę, najlepiej odebrana została w… Czechach. Vietcong zajął trzecie miejsce w tamtejszym głosowaniu strony BonusWeb na najlepszą grę wyprodukowaną w Słowacji i Czechach właśnie. Nie jest jednak też tak, że tylko tam został ten tytuł doceniony – GameSpot wybrał Vietcong na najlepszą grę kwietnia 2003 roku, a sama gra sprzedała się w ilości jednego miliona egzemplarzy. Tytuł doczekał się też sequela, który skupiony był wokół ofensywy Tet z 1968 roku, jednak spotkał się on już ze znacznie chłodniejszym przyjęciem i pozostał w cieniu swojego poprzednika.
Tutaj od razu pojawia się ciekawa kwestia, bo produkcja, o której mowa, stworzona została przez czeską firmę, która nie skupia się na tworzeniu gier. Amanita Design, bo o nich mowa, zajmuje się również tworzeniem animacji – edukacyjnych czy reklamowych – a z ich usług korzystały już takie tuzy jak brytyjska stacja BBC czy znana na całym świecie, amerykańska firma odzieżowa NIKE. Multizadaniowość studia nie przeszkodziła jednak w stworzeniu świetnie przyjętej przygodówki zatytułowanej Machinarium.
Świat przedstawiony w grze obraca się wokół metalu – to z tego tworzywa stworzone są wszystkie konstrukcje i z niego zbudowane są roboty, jedyni mieszkańcy tego świata. Jednym z nich jest też główny bohater, który po niesłusznym wypędzeniu na wysypisko śmieci, podejmie się próby obalenia pewnego spisku, a także odzyskania swojej dziewczyny. Fabuła nie brzmi specjalnie rewolucyjnie, jednak co ciekawe, w Machinarium nie występują żadne linie dialogowe, gdyż gra przekazuje graczowi wszystko w formie dymków wzbogaconych o odpowiedni obrazek. Sama rozgrywka natomiast skupia się na rozwiązywaniu rozmaitych zagadek logicznych, co dla przygotówek opartych o system „point’n’click” nowością akurat nie jest.
To co jednak pozwoliło grze zdobyć serca krytyków, to fantastycznie wykreowany świat, który poparty został idealnie dopasowaną oprawą graficzną. Wszystko trzyma się tutaj raczej ponurych barw, tak charakterystycznych dla industrialnej stylistyki produkcji. „Zrobocona” rzeczywistość została tutaj przedstawiona naprawdę rewelacyjnie. Zresztą gra zdobyła nagrodę „Excellence in Visual Art.” (w wolnym tłumaczeniu - „Perfekcja w sztuce wizualnej”) na dwunastej edycji Festiwalu Gier Niezależnych, co mówi już samo za siebie. Nie gorzej wypadła też ścieżka dźwiękowa gry, która zdawała się potęgować wrażenia wynikające z obcowania z Machinarium, a którą PC Gamer wybrał jako najlepszy soundtrack roku 2009. Na dokładkę zostaje jeszcze średnia na Metacritic, która oscyluje na poziomie 85 procent w tamtejszej skali. Nuff said.
Amanita Design wciąż obecne jest na rynku gier. Jeszcze w tym roku pojawi się kolejna przygodówka studia, opatrzona tytułem CHUCHEL. Warto mieć na nią oko, bo istnieje duża szansa, że produkcja znowu okaże się mocnym punktem tegorocznych gier niezależnych.
Znajdzie się pewnie wiele osób, które na widok słowa „Simulator” w nazwie, przesuną myszkę w prawy górny róg przeglądarki i wcisną krzyżyk. Nie można się dziwić – gry z tą frazą umieszczoną w tytule zalały rynek w takim stopniu, że już częściej wywołują odruchy wymiotne, niż uśmiech na twarzy. ETS 2, od czeskiego studia SCS Software, zdaje się jednak mieć poważniejsze podejście do tematyki symulacji, przez co od swojej premiery w październiku 2012 tytuł ten wciąż jest dosyć popularny. W momencie w którym piszę ten tekst, 15 tysięcy użytkowników Steama jeździ ciężarówką po wirtualnej Europie.
Sama rozgrywka w założeniu jest wyjątkowo prosta. Zaczynamy jako kierowca ciężarówki do wynajęcia i poprzez wykonywanie kolejnych zleceń, odkładamy pieniądze, aby założyć własną firmę, pozwalającą na niezależność. ETS2, oprócz standardowych elementów dla tego gatunku, wzbogacony został o ciekawy, aczkolwiek prosty system ekonomiczny, a nawet o… drzewko rozwoju, które dzięki zdobywanym punktom doświadczenia można rozwijać w taki sposób, aby móc przykładowo wybrać się na dłuższą trasę czy też mieć możliwość przewożenia ładunków specjalnych. Dodajmy do tego wyjątkowo pokaźną mapę Europy, oddaną w ręce graczy (oczywiście w odpowiedni sposób zeskalowaną), która pozwala odwiedzić większość popularnych miejscówek położonych na naszym kontynencie i voila – przepis na sukces tej produkcji jest wam już znany.
Co więcej, ETS2 właściwie od swojej premiery jest usprawniany, a także zalewany rozszerzeniami, oferującymi kolejne miasta, które można odwiedzić w grze oraz nowymi modelami ciężarówek (licencjonowanych oczywiście!). Znalazł się nawet dodatek, o nazwie „Going East”, który świat gry rozszerzył o wschodnio-europejskie państwa, w tym Polskę. Nic nie stoi więc teraz przeszkodzie, aby przejechać się w grze do Gdańska lub Warszawy. Ba, można tam nawet zobaczyć charakterystyczne dla naszych miast monumenty.
Prawie 95 tysięcy pozytywnych recenzji na Steamie, nagroda „symulatora roku 2012” od PC Gamer i umieszczenie tego tytułu na liście „25 gier symulacyjnych wszechczasów” – to tylko część sukcesów, które przypisać można Euro Truck Simulator 2. Wiadomo, nie jest to produkcja, która zapisze się w historii gier, ale jest to dzieło, które idealnie spełnia swoją rolę i jest po prostu świetnym rozluźniaczem na wolne popołudnie.
Jak widać więc, w kraju Krecika już nie raz powstała porządna gra. Można jednak odnieść wrażenie, że na rynku w tym kraju osiadł już trochę kurz, skoro „najmłodsza” gra w zestawieniu pojawiła się niecałe 6 lat temu. Już teraz wiadomo, że Kingdom Come: Deliverance nie odkurzy odświeży tego tematu, a szkoda, bo potencjał drzemiący w rynku czeskim jest naprawdę spory. Jestem jednak przekonany, że z kraju Krecika wypłynie jeszcze kilka produkcji, które okażą się prawdziwym sukcesem. I trzymam za to kciuki, bo z grami produkowanymi przez Czechów, mam naprawdę dobre wspomnienia, a pierwsza Mafia i Vietcong to wręcz pozycje, które z marszu zdobyły moje serce.
Autor: Tomasz Mendyka