Data modyfikacji:

Carmageddon: Max Damage - recenzja

Do trzech razy sztuka. Druga próba za nami.

Carmageddon: Max Damage miał być osłodą po gorzkim Reincarnation sprzed dwóch lat. Niestety, wygląda na to, że twórcy ponieśli porażkę próbując po raz kolejny przywrócić do życia kultową markę i przenieść ją na konsole ósmej generacji. Na szczęście, nie jest to porażka całkowita.

Miłe złego początki

Muszę przyznać, że pierwsze chwile spędzone z Carmageddon: Max Damage były naprawdę niczego sobie. Niczym nieskrępowana radosna rozwałka sprawiła, że na moment zapomniałem o średnio przyjemnej dla oka, bo wyraźnie przestarzałej, stronie wizualnej, oraz nieco za bardzo hałaśliwej, a przez to irytującej, oprawie dźwiękowej, które dały mi się we znaki tuż po włączeniu gry. Niestety, im więcej czasu mijało, tym więcej dostrzegałem mankamentów. Ale po kolei.

Od miejskiej dżungli po śnieżne ostępy

Zaczęło się od lokacji, które - co tu dużo mówić - są brzydkie i nieciekawe, a na dłuższą metę wręcz nużące. Sytuacji nie ratuje ani ich otwartość, ani różne konfiguracje tras. Wrażenia z rozgrywki psują też przechodnie, którzy wyglądają tak, jakby tylko czekali na to, aby wpaść pod koła samochodu. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że potrącanie pieszych stanowi tutaj sedno zabawy, ale wyobraźcie sobie o ile rozgrywka byłaby ciekawsza, gdyby ludzie na ulicach żyli wirtualnym życiem, a nie ciągle stali na chodnikach jak słupy soli? Wystarczy spojrzeć na serię GTA.

Morderczy wyścig

O szybsze bicie serca nie przyprawiają też tryby rozgrywki. Mimo że ich wachlarz jest szeroki - poczynając od zwyczajnych wyścigów, przez ucieczkę przed samochodami przeciwników lub rozbijanie ich w drobny mak, po rozjeżdżanie przechodniów i przejeżdżanie przez jak największą liczbę punktów kontrolnych - zabawę zabija sztuczna inteligencja wrogów, którzy są głupi i do przesady agresywni. Niestety, z powodu braku chętnych, nie udało mi się rozegrać ani jednego wyścigu sieciowego, przez co nie mogłem zweryfikować mojej opinii na temat trybów rozgrywki.

Do gustu przypadł mi chyba najbardziej Classic Carma, gdzie warunkami zwycięstwa są wygranie wyścigu, zniszczenie samochodów przeciwników lub przejechanie wszystkich ludzi. Swoboda, którą daje, pozwala na chwilę zapomnieć o nieciekawej karierze składającej się z szesnastu do znudzenia powtarzalnych rozdziałów. Brak jakiejkolwiek fabuły dałoby się może jeszcze wybaczyć, gdyby w grze obecny był sensowny system modyfikacji samochodów. Niestety, i ten element nie spełnia oczekiwań, ponieważ jest minimalistyczny, a przez to zwyczajnie nudny.

Mogło być gorzej

Wielką niesprawiedliwością w stosunku do studia Stainless Games byłoby stwierdzenie, że całkowicie pokpiło sprawę. Uwierzcie mi - mogło być gorzej i to dużo. Carmageddon: Max Damage imponuje liczbą samochodów - jest ich ponad trzydzieści - i malowań pozwalających na personalizację pojazdu, jak również z górą dziewięćdziesięcioma wzmocnieniami mającymi wpływ na samochód, przeciwników i przechodniów. Znajdziecie tutaj zabawki, takie jak miny, trujący gaz, przyspieszenie, osłony, a nawet wyrzutnia kowadeł. Nieźle wypada też model zniszczeń samochodów i animacje naprawy podczas jazdy. Wielka szkoda, że wszystkie warte uwagi elementy Carmageddon: Max Damage giną w morzu wszechogarniającej bylejakości.

Grać czy nie grać?

Nowy Carmageddon raczej nie powtórzy sukcesu dwóch pierwszych części. Wszechobecna nuda i wołająca o pomstę do nieba bylejakość bijące z ekranu skutecznie zniechęcają do zabawy, co nie zmienia faktu, że rozwałka nadal daje sporo frajdy. Druga próba przywrócenia kultowej marki do życia wypadła niewiele lepiej do pierwszej, nie traćcie jednak nadziei - do trzech razy sztuka!

Grę do testów dostarczyła firma Cenega, za co serdecznie dziękujemy!

Autor: Dawid Sych